poniedziałek, 31 sierpnia 2015

I miss the boredom and the freedom

Był koniec sierpnia. Nocami hukały sowy, a nietoperze krążyły bezszelestnie nad domem. Las pełen był szumu, morze - niepokoju. W powietrzu było oczekiwanie i smutek, a księżyc wschodził wielki i złoty. Muminek zawsze najbardziej lubił ostatnie tygodnie lata, ale nigdy dokładnie nie wiedział, dlaczego. Szum wiatru i morza był inny niż zwykle, czuło się w powietrzu odmianę, drzewa stały, jakby na coś czekając. "Tak mi się zdaje, że zdarzy się coś nadzwyczajnego" - pomyślał Muminek.
— Tove Jansson, "W Dolinie Muminków", tłumaczenie: Teresa Chłapowska

Koniec lata mnie rozsadza. To późnosierpniowe, lekko przydymione światło, ten delikatny, jeszcze dyskretny zapach palonych liści w powietrzu. Opalone nogi i rozjaśnione włosy dzieciaków. W piersi uciska mnie uczucie, że to ostatni, najostatniejszy moment na przygodę.


Sobotę spędzam między kuchnią, a lasem. W niedzielę, niedospana, ale podekscytowana, wstaję po pierwszym budziku. Kroję pomidory, wyciągam pudełka z szafek. Zawijam ciasto w papier.

Ten 107 z Rodła o 10:40 to nasza ostatnia nadzieja. Anita wyskakuje z taksówki minutę przed odjazdem autobusu. Trochę gubimy się w Policach. Niebo jest coraz bardziej zachmurzone. Mogłybyśmy jeszcze zawrócić, ale zaszłyśmy już przecież tak daleko. Kierowca mówi, że wiezie nas za darmo, więc nie ma odwrotu.
Zwiedzamy Police, tym razem już zza szyby. Jedziemy przez las, i wreszcie mijamy zapadający się, opuszczony już dworzec, na którym dawno temu przemoczona do ostatniej nitki czytałam "Władcę Pierścieni", bo to przecież najlepsza książka, jaką nastolatka może wziąć na rowerowe wakacje. Przypominam sobie, że w strugach deszczu dobijaliśmy wtedy do tysięcznego kilometra tamtego lata, śpiewając z bratem piosenkę o policji, kiedy na liczniku wybiło 997.

Wysiadamy w szum fal, jazgot ptaków i wiejski spokój.



Trzebież ma dwie twarze. Ta, którą znam najlepiej, pachnie mokrym drewnem, wodorostami i rybami. Ma oczy z zielonych okiennic, z których odchodzi farba. Ta twarz śpiewa uderzeniami wody o betonowe nabrzeże, dzwonieniem lin na jachtach i krzykiem mew. Straszy historycznym wnętrzem restauracji Portowa i mówi, że jest tylko dla koneserów.


Druga twarz Trzebieży ma dofinansowanie z Unii, szpanuje bateriami słonecznymi, skateparkiem i wieżą widokową. Pod dachem wieży mieszkają jaskółki, które mają w dziobie krzyczące dzieci, wylane soczki i cyfrowe autoportrety. Wystawiają głowy ze swoich gniazd, jak im się zachce, to wlatują, jak im się zachce, to wydalają i generalnie - nie pozwalają wyeleganconej Trzebieży zapomnieć, że natura zawsze, ale to zawsze wygra.
Druga twarz Trzebieży nie może się zdecydować, czy woli makijaż w stylu nude, czy błyszczyk z brokatem, rzuca więc na siebie wszystko, co ma. A ma deptak wzdłuż deptaku (prowadzący przez szuwary), wielkie leżaki, gofry i niezłą kawę, ryby, pizze i panie chrypiące o tych rybach i pizzach z głośników. W końcu - ma plażę i zatokę, ale żeby ktoś nie pomyślał, że jest niedbała i pokazuje się publicznie au naturel, druga twarz Trzebieży przykrywa zatokę wielką platformą pomostu. Który, dla równowagi, jest zupełnie nie do użytku, dzięki wydalającym ptakom.


Plaża jest mokra od deszczu, ale kto by się przejmował. Mamy po trzydzieści lat i mamy wszystko w nosach (każda w swoim). Z resztą, sierpień nie odpuszcza i rozwiewa chmury. Jacyś zdenerwowani rodzice wołają Julkę, a bezimiennego syna nagabują, żeby obnażył plecy i wystawił je do słońca. Podekscytowany dzieciak biega między plażą a Zalewem, nosząc wodę w cienkiej reklamówce do swojej kopiącej dół siostry.
 

Kiedy leżę na piasku, dźwięki się wygłuszają, czuję się trochę, jakbym dryfowała. Rozmawiamy, milczymy, rozmawiamy o niekrępującym milczeniu. Przesiewam piasek przez palce, szukam muszelek - jak najmniejszych. Zawijam je w wydruk specyfikacji laptopa, którego nie kupiłam.
Zamiast tortu dla Anity mamy falafele (które dla mnie zawsze będą falaflami, ale słowniki wiedzą swoje), hummus i pity, które piekłam w nocy, klnąc pod nosem, po powrocie z rowerów, kiedy marzyłam tylko o poduszce i kołdrze. Ale kocham Anitę, więc pity były.


Telefon firmowy nagrzewa się od słońca, od strony Nowego Warpna słyszę pomruki burzy. Autobus powrotny odjeżdża o 17, idziemy więc jeszcze raz rzucić okiem na horyzont, statki i mewy. W skateparku dzieciaki robią triki na hulajnogach, co było nie do pomyślenia za naszych czasów. Zalew ma barwę ołowiu, niebo po raz kolejny tego dnia robi rzeczy, które każą mi wdychać z podziwem nad tym, jak niesamowita jest ta nasza planeta. Wracając do domu myślę, że gdyby miało nie być jutra, to wybrałyśmy całkiem niezły sposób na spożytkowanie ostatniego dnia świata.





                                                                                                                                         

Autobusy samorządowe z Polic do Trzebieży ruszają spod centrum handlowego Kinga codziennie, bez względu na porę roku. Aktualny rozkład jazdy znajdziesz na stronie przewoźnika. Dorosła osoba płaci za bilet 3,20 zł. Przy dobrym planowaniu, z placu Rodła w Szczecinie do plaży w Trzebieży dotrzesz w niewiele ponad godzinę. Myślę, że jeszcze jesienią wrócę tam z Freelancerem.

5 komentarzy:

  1. Trzebież to mikolskie sny o regularnym ruchu na plażę: http://www.wrphoto.eu/details.php?image_id=34128&mode=search

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. (Zgooglałam "mikolskie").
      Oh, zdybał mnie wiosną w autobusie młodzieniec zbierający podpisy pod petycją o przywrócenie tej linii. Podpisałam, choć bie budził zaufania.

      Usuń
  2. Piękna opowieść. Pojechałoby się.
    Kiedyś wsiadłyśmy do 107, myśląc, że dowiezie nas na Wyszyńskiego. Dowiozło, a pewnie. Tylko że w Policach właśnie. Ach, te durnowate licealistki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. CHODŹ! Zaprowadzę cię!
      Czy wsiadłyście na Rodła? Leniuszki!

      Usuń
    2. Wchodzę w to.
      Wsiadłyśmy. Leniuszki tępawe!

      Usuń

Mów do mnie.