Trzeba to powiedzieć, głośno i wyraźnie. Po latach nastoletniego snobowania się na fankę tętniących życiem metropolii mogę w końcu z pełną szczerością wyznać - jestem fanką małych miasteczek. A przynajmniej ich popkulturowego archetypu.
Znacie "Amerykańskich bogów" Gaimana? Bardzo fajna, ciekawa książka o bogach chodzących po ziemi i bawiących się ludźmi. Naprawdę, świetna robota, Neil. Czytałam "Amerykańskich bogów" kilkanaście razy. Sięgam po nich zawsze w listopadzie, ale zdarza mi się wracać do niej kilka razy w roku. Czasami czytam całość, ale zazwyczaj przeskakuję od razu do momentu, w którym Cień zamieszkuje w Lakeside, zaprzyjaźnia się z właścicielem wypożyczalni video, codziennie wcina pieczone pierożki od Mabel i angażuje się w lokalną wspólnotę.
Jaram się koncepcją baru, w którym cię znają i wiedzą, co lubisz. Sąsiadów, którzy co prawda obsmarują ci tyłek, ale też podrzucą pomogą w potrzebie, albo chociaż podrzucą ogródkowego pomidora w zamian za chleb. Festynów na głównym placu miejskim, które angażują wszystkich bez względu na wiek czy pochodzenie społeczne i nie zamieniają się w festiwal wygazowanego piwa i sceny Radia Eska.
Wyobrażam sobie czasem, że mieszkam w jakiejś niewielkiej miejscowości, blisko lasu, jezior i innych cudów natury, jak mi się zachce, to chodzę na śniadania do Luke'a, robię zakupy w sklepie Ruth Anne, mój lekarz pierwszego kontaktu jest lekko stuknięty, ale pełen empatii, lokalny autorytet autentycznie chce dobrze, a jak ktoś z sąsiadów ma kłopoty, to wszyscy łączymy siły, żeby mu pomóc. Krótko mówiąc, w marzeniach żyję gdzieś między Cicely a Stars Hollow i udaję, że tak właśnie wyglądałoby mieszkanie w Drezdenku.
W niektórych wersjach tego marzenia, bar jest mój, nazywa się "U Zu" i wszyscy się tam schodzą, kiedy piekę drożdżowy kakaowiec inspirowany moją babcią. Jeśli macie cynk o niewielkiej miejscowości, w której jest popyt na takie fanaberie, to dajcie znać.
Tymczasem bez pamięci pogrążam się w cudzych wizjach takiego życia. Wsysam "Gilmore Girls" od początku do końca, wracam jak podupcona do "Amerykańskich Bogów" i "Przystanku Alaska", na jedno posiedzenie biorę "Smażone zielone pomidory" i co jakiś czas ze wstydem sięgam po tak wątpliwej jakości dzieła jak "Tu Lucy" - tylko dlatego, że akcja dzieje się w angielskiej wiosce i wszyscychodzą do lokalnego pubu.
Z okazji tego, że idzie lato, a wraz z nim szansa na jakiś urlop, zwracam się do was z prośbą o podrzucenie literatury w takich małomiasteczkowych, idyllicznych klimatach, bo serduszko mi się znów wyrywa do Lakeside.
Ania z Zielonego Wzgórza!!!
OdpowiedzUsuńHihi.
"Amerykańskich Bogów" pewnie kiedyś przeczytam, ale kiedy? "Smażone zielone" uwielbiam. Czytałaś kontynuację?
Ty się chichrasz., a jaczytałam oetatnio "Opowieści z Avonlea".Starałam się przeczytać wszystko Fannie Flagg (czekam na książkę o pilotkach amerykańskich z II wojny!), ale mogłam coś przeoczyć -tytuł?
UsuńKocham pierwsze cztery tomy Ani.
UsuńTy wiesz, że ja coś pokręciłam chyba? Może pomyliłam książki? Cholera. Szukam i odezwę się.
A czytałaś ostatni, "Rillę"? Ja dopiero w tym roku ogarnęłam i jest strasznie ładna.
UsuńJest też rzeczywistość. Ode mnie 3 typy do odwiedzenia turystycznie: Gniew pow. tczewski, Cieszanów pow. lubaczowski, Chełmża pow. toruński. W ostatnim, w barze niedaleko dworca wino Arizona. Nie każde małe miasto jest klimatyczne, ale warto próbować.
OdpowiedzUsuńAlienacja współczesnego człowieka sięga głęboko i obawiam się, że społeczności typowo małomiasteczkowe są już dość dalekie od ideału.
No właśnie, mam bolesną świadomość, że - zwłaszcza w apolsce - małym miasteczkom bliżej do koszmaru. Takiego, że nawet King wysiada.
Usuń"Apolska". No ładnie.
UsuńA z literarury >>Nieludzki doktor<< Jerzego Janickiego, choć to bardziej poezja granicy.
OdpowiedzUsuń