niedziela, 20 marca 2016

Podróże w czasie i przestrzeni

"Ludzie zakładają, że czas to prosty ciąg przyczyn i skutków, choć w rzeczywistości, patrząc nielinearnie i obiektywnie, czas jest bardziej wielką, skłębioną masą niestałych czaso-wydarzeniowych rzeczy."*

Więc masz słuchawki na uszach, albo nie. Wybierasz płytę, albo na playliście w końcu przypada kolej na ten utwór. I nagle coś przeskakuje ci w głowie sprawiając, że znajdujesz się w zupełnie innym miejscu, w zupełnie innym czasie. Czujesz inny zapach, scenerię oświetla zupełnie nieodpowiednie do rzeczywistej pory dnia światło i na moment stajesz się sobą z tamtego momentu w czasoprzestrzeni.

 Czasami to ułamek sekundy, po którym zostaje tylko ściśnięty niepokojem żołądek i poczucie straty. Czasem budzisz się kiedy zapada cisza, dziesięć lat później, setki kilometrów dalej. Włączasz tę muzykę jeszcze raz i dzieje się to samo, albo nie, bo czemu miałoby, skoro wiesz już, że to tylko dziwne zakręty połączeń nerwowych, wspomnień i skojarzeń kazały ci przez chwilę podróżować w czasie.

Pink Floyd, High Hopes

Mam dziesięć, może dwanaście lat. Jest sierpień i - jak co roku - jesteśmy na Kaszubach. Jest wieczór, od jeziora i lasu ciągnie już chłód, więc siedzimy w domku, na stercie piankowych materacy, otoczeni śpiworami. Każdy ze swoją książką. Dwie biurowe lampki podwieszone na półce pod sufitem. Ćmy obijają się o żarówkę. Koło ucha słyszę brzęczenie komara. Dwukasetowy magnetofon - jamnik (mój albo brata, każde z nas dostało swój egzemplarz na Gwiazdkę, oczywiście, już tydzień przed świętami wyszukaliśmy je w szafie taty, ukryte za stosem swetrów) gra pierwsze takty. Wakacje dobiegają końca i trochę już czuję strach przed powrotem do szkoły, ale tak naprawdę w tamtym momencie wszystko jest dobrze, jak najlepiej.

R.A.P.,  Dreadman

Jest późna jesień, rok 2001 (czy to nie niebywałe, że żyjemy na przełomie wieków?), godzina 6:30. Wieczór wcześniej zrobiłam sobie śniadanie i herbatę w termosie, żeby zaoszczędzić parę minut rano.  Jadę autobusem linii B (wsiadłam na Łubinowej), starego typu - rozklekotany, nieszczelny, wychłodzony. Jadę do szkoły na 7:10, na informatykę (przez pierwsze 10 minut będę udawać, że wykonujemy zadania nauczyciela, następne pół godziny spędzę między IRC-em, gdzie szukam przyjaciół a księgą gości pewnego zespołu, gdzie szukam wiadomości od chłopaka, w którym jestem do bólu zakochana). Na pewno mam na nogach glany. Na pewno mam plecak - kostkę z demobilu, w którym oprócz książek i zeszytów taszczę ze sobą przez życie kilka (lub kilkanaście) kaset (głównie punk i reggae, zamawiane na chybił - trafił z kserowanych katalogów distro). Muzyki słucham z niebieskiego walkmana Panasonic, ma już swoje lata, nierówno nawija taśmy, więc dźwięk czasami faluje, ale w przypadku R.A.P. samo nagranie jest tak marnej jakości, że nie zwracam na to uwagi. Jest zimno, chce mi się spać, chcę żeby internet tego poranka przyniósł mi dobre wieści (i kto wie, może to właśnie jest TEN dzień?).


Foo Fighters, Friend of a friend

Raczej późny wieczór, pewnie weekend, pewnie wracam z Hormona albo Alter Ego. Bardziej jesień - zima, niż lato, bo uliczka zalana jest pomarańczowym światłem latarń. Wysiadłam z autobusu na pętli, idę do domu, zaraz będę mijać dom Cysia (zawsze sprawdzam, czy przypadkiem nie mijam samego Cysia). Męczę drugą część In our honor od kilku tygodni i dokładnie na rogu Zarania i Marii Dąbrowskiej uświadamiam sobie, że Friend of a friend to piosenka o Cobainie. Z jakiegoś powodu mnie to wzrusza.

Electric Rudeboyz, Kolejny krok 

Jest nie do uwierzenia ciepło, za oknem panuje ta leniwa atmosfera możliwa tylko w upalny poranek. Słońce odbija się od betonu. Jest cicho, chociaż w oddali słychać pokrzykiwania dzieciaków. Na śniadanie jem biały chleb z chrupiącą, lśniącą skórką, być może z żółtym serem i keczupem, to brzmi prawdopodobnie, takie poranki proszą się o chleb z serem i keczupem. Smakuje jak najlepsza rzecz na świecie. Nie spieszę się nigdzie. Mam na nogach trampki, idę na rynek, bo jest sezon na truskawki. Rozmawiam z mamą, włóczę się po obrzeżach Puszczy Bukowej, oglądam telewizję i czytam książki. A może nie, może to najdłuższe wakacje mojego życia, mama jest w Anglii, ojciec w pracy, a ja przyklejam się do komputera i szukam sposobu na przekazanie Freelancerowi, który wtedy jeszcze nie jest Freelancerem, że bardzo chcę go znowu zobaczyć. Może właśnie układam w głowie plan wyjazdu na jeden dzień do Poznania (wsiadamy z Maskotem do złego wagonu i lądujemy w środku nocy na stacji w Buku, kolejny pociąg zatrzyma się tu dopiero rano, jemy kanapki, śpimy na niewygodnych ławkach; po peronie przebiega zając; o świcie odkrywamy, że na polu za torami stoi samolot).

 

Moby, 18

Siedzę w auli mojego liceum, pod kaloryferem (opieram się o drewnianą osłonę pomalowaną na ciemny brąz). Parkiet jest zniszczony i zakurzony. Niedługo jest studniówka, którą - prawdę mówiąc - mam w nosie, ale pójdę, ponieważ boję się, że ominie mnie coś fajnego (błąd). Powinnam być tam, na środku sali, ćwicząc poloneza lub, o zgrozo, salsę w parze z jakąś koleżanką (bo w klasie o profilu humanistyczno-dzinnikarskim jest tylko pięciu chłopaków). Na szczęście nikt nie zwraca na mnie uwagi. In my heart w dziwny sposób zgrywa się z tanecznymi ruchami moich koleżanek i kolegów. Słowa piosenek w dziwny sposób zgrywają się z moim samopoczuciem. Tej zimy jestem królową życia i dostaję to, po co sięgam, ale nie sięgam po te rzeczy, których tak naprawdę chcę.


Mogłabym wymieniać dalej. To jak słysząc Dead Can Dance widzę wyraźnie swój pokój w domu rodziców, w świetle odwróconej żarówką do ściany lampki. Jak soundtrack z Ghost in the shell już chyba zawsze będzie mi się kojarzył z podróżą do Pragi, bo właśnie nim zagłuszałam sobie w nocnym Polskim Busie entuzjastyczne pogawędki swoich rosyjskich współpasażerów. Jak słuchając Semi-Detached Therapy? czuję cały ciężar swojego nastoletniego życia, a jednocześnie całą buntowniczą energię, jaką mi dawała ta płyta w lepsze dni. Jak rozpoznaję Włochatego przeciekającego ze słuchawek losowego dzieciaka w autobusie i widzę siebie, trzynastoletnią, w wielkiej bluzie z kapturem, dziwnych spodniach i glanach, pod ścianą podstawówki, wczytującą się w skserowaną okładkę kasety. Przez moment chciałam nawet odnotować z pewnym niepokojem, że ostatnio nie buduję już nowych wspomnień wokół muzyki, ale to nie do końca prawda, bo przecież dopiero w ubiegłym roku na wieki wieków wdrukowałam sobie skojarzenie Electro Gilde in Blue Apollo 440 z biegiem przez uśpione uliczki Pogodna, a John Coltrane nie dalej niż tydzień temu połączył się w mojej głowie z leniwą sobotą spędzoną na szwendaniu się po Szczecinie i piciu kawy w Kaflach. I wiesz co, jeśli mam jakieś nadzieje na przyszłość, to jedną z nich jest właśnie ta - że za trzydzieści lat usłyszę Friend of a friend i zobaczę przed sobą oświetloną na pomarańczowo ulicę Zaranie w Szczecinie.

*jeśli ktoś mam mieć alternatywne dla neuronowego wyjaśnienie tych podróży, to tyko Doktor (Doctor Who, S3E10, Blink)

7 komentarzy:

  1. A masz takie utwory, których - choć kochałaś - już nie możesz słuchać, z powodu konkretnych sytuacji czy ludzi?

    Muzyka jest wspaniała, ja nie mam zielonego pojęcia, co by się stało z ludzkością bez muzyki. Niechybnie byśmy pomarli. Pierwsze takty i jesteś zupełnie gdzie indziej. Magiczna rzecz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. PS Pamiętam, gdzie jest Łubinowa, ale Zaranie zupełnie nie.

      Usuń
    2. Miałam, ale od tych ludzi i sytuacji upłynęło dość czasu, żeby mi przeszło. Mam takie, które mi przypominają o głupich rzeczach, jakie robiłam i czuję zażenowanie, ale to raczej zdrowe. ;)
      Zaranie to taka mała uliczka równoległa do Łubinowej. Pub Happy7 (sic!) był na Zaraniu. I Telepizza, na rogu.

      Usuń
  2. Wypatrywanie Cysia podczas nocnych powrotow, zawsze!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do dzisiaj mi to wypatrywanie zostało, chociaż a) rzadko; b) za dnia; c) prawdopodobieństwo spotkania tam aktualnie Cysia jest bliskie zeru. Serwus :)

      Usuń
  3. Ciekawe, czy każdy ma tak z muzyką, czy tylko ci, którzy słuchają fajnej muzyki :D. Też mam oczywiście takie utwory przenoszące w czasie i – co ciekawe – przez lata wcale te wspomnienia nie straciły mocy, mimo że może mnie coś już po latach emocjonalnie totalnie nie obchodzić. Akurat jesteśmy w tym samym wieku, więc jeszcze bardziej czuję Twoje wspomnienia - pięknie, idealnie wciskają się w okienka czasowe, o których opowiadasz.

    A w ogóle to... ja mam tak samo z zapachami. M.in. z tego powodu musiałam pozbyć się Yves Rocher So Elixir Purple, który mi się podoba, ale kiedy go czuję, przenoszę się do Centrum Zdrowia Dziecka i całego koszmaru, który zadział się z Tomaszem trzy lata temu. Oczywiście może chodzić również o zapachy typu trawa po deszczu lub czosnek z majerankiem. Czasem też czyjeś mieszkanie pachnie jak inne, sprzed lat i... nie mogę sobie przypomnieć, i bardzo mnie to męczy.

    Na informatyce u nas było w zasadzie tak samo, tyle że w połowie semestru pan odpuścił sobie nauczanie i po prostu mieliśmy w trakcie zajęć darmową kawiarenkę internetową. Wiadomo, że pędziłam na IRC-a (#radiostacja) i odbierałam maile od chłopca, który prowadził fanpage Faith No More i tak bardzo byłam nim oczarowana... :D. Wiadomo, że wyciągałam picie z kostki obszytej czarną bandaną i że do szkoły przychodziłam w glanach. Mój mąż do dzisiaj nie może pojąć, jak mogłam tak marnować swój potencjał, ale co on tam wie, nie było go – studentom z internetu bardzo się podobało :D.

    W Twojej klasie dziennikarskiej było mało facetów? No proszę, u nas połowa klasy to były przyszłe Lisy i Durczoki (hihi, kto mógł przypuszczać, że po latach oba te nazwiska będą bliżej siary i zażenowania niż symbolu bohaterskiego dziennikarstwa).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że większość tak ma, chociaż może z mniejszym natężeniem (ale widzę, co tam zrobiłaś z tą fajną muzyką).

      Zapachy tak! Chciałabym mieć aparat jak fotograficzny, ale do zapachów. Strzelałabym jak głupia, zwłaszcza nad rzeką w górach - jest taki charakterystyczny, trochę kwaśny aromat wody, kamieni i roślin, za którym często tęsknię. A czasami uderza mnie po nozdrzach wspomnienie perfum Avon Prowl, które były najdoskonalszym zapachem dla mnie, towarzyszyły mi kiedy byłam nastoletnią królową życia i oczywiście je wycofali na amen (i żaden Jimmy Choo mi tego nie wynagrodzi).
      Nasz pan od informatyki głównie pił wódkę z panem od PO, więc wiesz... Co twój mąż ma do glanów? Przeciez to oczywiste, że wszystkie najfajniejsze, najmądrzejsze laski nosiły glany!

      Usuń

Mów do mnie.