paniom wypada ześliznąć się z samolotu ukrywając krocze (koniecznie!), po czem ulotnić się rączym galopkiem, co sugeruje ostatnia sylwetka na schemacie...
nie ma się jednak co śmiać z Ryanaira, skoro dowiózł nas do miasta Dublin, w którym króluje sfermentowany sok z jabłek oraz dziwnie tania koka...
a' propos koki, Pete Doherty prowadzi aptekę na przedmieściach:
wbrew temu, co sugeruje ostatnia z serii fotek zakrzyknę po tiwiszopowemu ALE TO NIE WSZYSTKO!, ponieważ wizje skażonego chemią umysłu zataczają w mieście Dublin szerokie kręgi (jaja sobie robię z tymi narkotykami oczywiście, fajne szyldy i witryny mogą być owocem trzeźwej kreatywności. madam zuzu podobie się co poniżej):
Wracając do tematu street artu, widać również klasyki, chociaż nie tak gęsto jak w polskich miastach. Przez klasyki rozumiem oczywiście wlepy
Howth w ogóle jest fajne, ponieważ mają tam prawdziwe foki żyjące na wolności oraz rozbrykane pingwiny na ścianie, których zdjęcie dedykuję, oczywiście, ekipie świętej pamięci Tfora, a zwłaszcza Sis
na zakończenie tej interaktywnej, spaczonej relacji z półtoradniowej wycieczki do Dublina, pozostawię wam do refleksji poniższe:



A kryzys? Czy w Dublinie widać kryzys?
OdpowiedzUsuńnie sfotografowałam tego, że na swój sposób widać, bo w burgerkingu za szybą ludzie siedzieli i na mnie patrzyli :(
OdpowiedzUsuńapteka doherty'ego rzadzi!
OdpowiedzUsuńwyjebista instrukcja! :)
OdpowiedzUsuńSkrzynki cudowne. Zwłaszcza ta z owcami.
OdpowiedzUsuń